Żernica 2002.

Dzień pierwszy

I znowu tu jesteśmy. Czy coś się zmieniło od naszego ostatniego pobytu? Pierwsza konstatacja - cisza, na szczęście, ta sama. Rozglądamy się ciekawie dookoła. Góry wokół również te same. Także szmer potoku Ruchlin, śpiew ptaków, tańce jaskółek u powały. A jednak jest inaczej. Coraz wyraźniej widać ślady ludzkiej działalności. Usunięto skutki restytucji roślinności. Oczyszczona dolina potoku otworzyła nowe perspektywy. Przejaśniało, poszerzyły się horyzonty, pojawiły nowe widoki - dla ludzi w postaci krajobrazów, dla doliny jako szansa na zagospodarowanie. Zniknął sześciorak udający przedwojenny dworek, jedna z obór. Druga zaś zamieniła się w stajnię z luksusowymi boksami. Pojawiły się wybiegi dla koni. Nawet zapach dymu z wypału stał się jakby intensywniejszy (wyjaśnienie tego fenomenu przyszło później, gdy okazało się, że przeniesione je do Żernicy Górnej).
Szybko rozpakowujemy samochód. Bagaże maszerują do domu. Rowery karnie w wyrównanym szeregu stają przed domem. Wygodnie zasiadam w słoneczku na rozkładanym foteliku kontemplując widoki. W oddali słychać odgłosy ludzi, jakiegoś traktora. To pewnie drwale pozyskują w lesie drewno. Cisza, spokój, ciepełko - uczta dla zmysłów zmęczonego tempem miejskiego życia człowieka. Jest bosko. Tego mi właśnie brakowało. W komfortowych warunkach szybko zapadam w letarg, oddalam się w niebyt, a może zwyczajnie zdrzemnąłem się?
- Skoczy nam pan po piwo?
Wypowiedziane niespodziewanie, bardzo głośno tuż za moimi plecami słowa brutalnie przerwały sjestę, poderwały mnie z fotelika. Zbyt szybki powrót do rzeczywistości, zaskoczenie na tym pustkowiu spowodowały, że ciarki przeszły mi po plecach. Mam za swoje, zachciało mi się odludzia.
- Dzień dobry - odpowiadam grzecznie. Kamień spada mi z serca. Poznaję rozmówcę. To stary Barański, pracownik leśny. To pewnie ich przed chwilą na lesie słyszałem. Rozwiązanie zagadki mnie uspakaja.
- Pracujemy w lesie. Upał straszny. Pić się chce - dodaje tytułem wyjaśnienia.
Uspokojony siadam, rozpieram się wygodnie. Stary, ubłocony od stóp do głów człowiek stoi teraz przede mną. Trzeba od początku pobytu budować właściwe relacje. Musi być wiadomo "who is who", kto komu lata po piwo.
- Panie Barański. Co to dzisiaj święto lasu, że wam się piwa w robocie zachciewa?
- Skocz pan samochodem, albo na rowerze do Nowosiółek. To niedaleko.
Mój rozmówca nalega, staje się natarczywy. Potokiem wypowiadanych słów stara się zagłuszyć adwersarza, podporządkować, wymusić swoją rację. Jeśli ustąpię - przegram.
- Panie Barański - mówię spokojnie, - ja panu po piwo nie pojadę choćby to było o dwa kroki. Jak jeszcze coś dzisiaj wypijecie, to odechce wam się robić.
- Gdyby tu był pan Andrzej to by na pewno nam piwo kupił.
- Tak, Andrzej tu przyjedzie, ale z pistoletem. Ja mu naszą rozmowę powtórzę.
Na te słowa w mojego rozmówcę jakby piorun strzelił z jasnego nieba. Dosłownie rozpłynął się w powietrzu, zniknął.
- To jego mam z głowy, - pomyślałem z zadowoleniem. Ustaliłem reguły gry, wywalczyłem dobrą pozycję i mam nadzieję - spokój.
Słoneczko intensywnie przygrzewało. Wszystko szybko wróciło do normy. Znowu było słychać szum przepływającego potoku, śpiew ptaków. Delikatny wiaterek zaledwie muskał rozgrzane ciało. Znowu zapadłem w stan kontemplacji, niebytu, na pograniczu jawy i snu. Dlatego też zrazu nie zareagowałem na cichutkie, nieśmiałe chrząknięcie. Ki diabeł, czego chce? Otwieram oczy. Przede mną stoi czterdziestoletni, szczupły mężczyzna.
- Dzień dobry.
- A dzień dobry.
Zalega kłopotliwa cisza. Mój nowy rozmówca jest wyraźnie speszony. Widać, że krępuje go ta sytuacja, czuje się niezręcznie. Najchętniej by sobie poszedł, ale coś go tu trzyma, przyciąga jak magnes.
- Pojechałby pan za 20 zł do sklepu?
- A co panu trzeba?
- Wino..., takie w kartonach..., 4 sztuki.
Ta wymiana zdań, a może nazwany przedmiot pożądania, wyraźnie go ożywił. Nabrał nadziei, że coś wskóra.
- Nie.
- A za ile by pan pojechał? - jeszcze cień nadziei zabrzmiał w jego głosie, nie wszystko stracone, może uda się coś załatwić. Tanie, kartonowe sikacze jeszcze gdzieś błądziły w zakamarkach jego umysłu.
- Nie ma takich pieniędzy na świecie.
- Co?
- Niestety, nie pojadę.
Jak może zachować się człowiek, któremu gwałtownie odebrano resztę nadziei, pozbawiono złudzeń. Wzrok mu stwardniał, w gardle zabulgotał złowrogi pomruk. Zaraz wybuchnie.
- Spokojnie. Pan jest z wypału? Nie pracujecie dzisiaj?
Odwołanie się do rzeczy konkretnych, dobrze mu znanych, przywraca faceta do życia. Naprężone mięśnie wiotczeją. Uspokaja się.
- To nie pojedzie pan? - mówi po chwili już łagodniej, z nadzieją w głosie.
Moje ponowne, krótkie "nie" przywołuje go do porządku. Robi przepisowy "w tył zwrot" i tyle go widziałem.
- To nieźle się zaczyna mój urlop, - pomyślałem. W tym odludziu ruch jak na Marszałkowskiej.
- Dobrze paaan zrobył... Czesiek już tretij den pijut, - z obcym, gardłowym akcentem rzekł Miron.
A ten tu czego? Ani chwili spokoju. Wiedziałem, że on tu jest, że mieszka, ale ja na gwałt potrzebowałem samotności. Nie miałem najmniejszej ochoty na rozmowy z obcymi. Nie podjęta rozmowa wygasła jeszcze nim się rozpoczęła. Speszony Miron odszedł do swojej połowy domu, a ja wreszcie byłem sam na świecie ze swoimi myślami.

Dzień drugi


Obudził nas Miron. Dzwoni Andrzej. Proponuje wieczorem na ognisku zrobić maścipulki. Chętnie przystajemy na propozycję. W ten sposób dzień sam nam się zaplanował. Jemy szybko leciutkie śniadanko zrobione z przywiezionych wiktuałów. Trzeba uzupełnić zapasy, dlatego postanawiamy urządzić rowerową wycieczkę do sklepu. To tylko 5 km w jedną stronę po górzystych wertepach. Oficjalnie droga ma status powiatowej, ale trudno ją przejechać inaczej niż samochodem terenowym. Nie remontowana od lat popada w ruinę.
Kuba wskakuje na swojego BMX'a. My dosiadamy "górale". Jedziemy. Już na pierwszym stromym zjeździe okazuje się, że inaczej rozumiemy jazdę na rowerze. Kuba pomknął w dół jak strzała i tyle go widzieliśmy. Ja zjeżdżam z piskiem hamulców rozważnie, statecznie, powoli. Żona zsiada, ma zamiar prowadzić rower. Konflikt. Czy oznacza to wybuch III wojny światowej? Trzeba wyhamować Kubę, pogonić Niuńka, ale to godzenie ognia z wodą. Niewykonalne zadanie. Postanawiam towarzyszyć żonie robiąc szybkie, krótkie wypady do syna. Ta taktyka w krótkim czasie przynosi owoce. Po chwili jedziemy wspólnie. Dojeżdżamy do Skały. W dole obok drogi szumi potok. Kuba stoi nad kałużą, czegoś wypatruje. Podobno skryła się tam przepełzająca przez drogę żmija. Pisk żony informuje, że wiadomość trafiła na podatny grunt. W tym układzie pomijam milczeniem informację, że podobno kręci się tu basior.
Pierwszy zakręt. Teraz jest ich w sumie trzy. Stara droga liczyła ich bardzo dużo, a może nawet więcej - siedem razy przekraczała potok. Z lewej strony widać ambonę na Baligrodzkiej.
Dojeżdżamy do wypału. Pracują tu młodzi chłopcy. Jeden z nich ma chyba dyżur, bo jest cały czarny od sadzy. Przy nim nawet hebanowy mieszkaniec środkowej Afryki wygląda jak albinos. Pozostali pełnią honory domu. W swej kanciapie, przyczepie pozbawionej kół, podejmują damskie towarzystwo. Słychać chichot, perlisty śmiech. Jest zabawa. Dyżurny pozdrawia nas uprzejmie, pełny "high live".
Droga prostuje się. Jedziemy razem topolową aleją. W pobliżu wije się potok Ruchlin. Jego meandry zostały odsłonięte przez wycięcie zakrzewień. Mają tu być podobno kiedyś stawy. Po prawej na górze jest ambona Czemerysa i spore poletko. Dwa lata temu chodził tu "hruby" byk.
Kolejny zakręt i znowu z górki. Wyboista droga uniemożliwia szybki zjazd, ale tylko nam. Kuba wali pupą w twarde siodełko rowera podskakującego na nierównościach drogi i tyle go widzieliśmy. Przydrożne topole dają cień strudzonym rowerzystą, ale utrudniają również odparowywanie wody. Pomimo suszy tutaj są kałuże. Ślady wskazują, że Kuba nie starał się specjalnie by je omijać.
Po chwili z lewej w oddali pojawia się "rządowa" ambona. Z prawej zaś, znacznie bliżej drogi, wyłania się kościółek. Stoi samotnie na zarastającym zboczu. Przed wojną sąsiadował z murowaną cerkwią, której ślady są dzisiaj ledwo widoczne. Również tu teren został pozbawiony zakrzaczeń. Dzięki temu samotny kościółek prezentuje się w pełnej krasie. Z daleka. Z bliska zaś widać nieubłagane skutki upływu czasu. Podobno w tym roku nie odprawiono w nim na patrona nabożeństwa. Dobrodziej użył określenia, że to "ze względu na bezpieczeństwo". Nie rozumię czyje: kościółka, ludzi? Są ślady po ubiegłorocznym wypale. Snujący się w dół dym przeszkadzał ludziom w wiosce. Dymiarze poszli więc w góry. Pozostały pogorzeliska i buda, która obecnie jest wykorzystywana do magazynowania węgla drzewnego.
Jesteśmy w Żernicy Dolnej. Tu przed wojną stała żydowska karczma. To po kościele, cerkwi (można jeszcze odszukać ślady podmurówki) jedyny murowany obiekt w krajobrazie przedwojennej wsi. Całość zabudowań stanowiła zamknięty kompleks. Do środka na dziedziniec (dzisiaj wypadałoby powiedzieć parking) wjeżdżało się przez szerokie wrota. Teraz nie ma tu żadnych śladów.
Droga prostuje się. Góry rozsuwają na boki. W pełnym pędzie wspólnie przejeżdżamy pod rozpostartym nad drogą transparentem: "Farma Żernica, własność prywatna". Tu jak nożem obciął kończy się topolowa aleja. We wsi postanawiamy szukać jajek. Skręcamy w boczną dróżkę, równolegle do płynącej poniżej Hoczewki. Zabudowa rzednie. Pierwszą napotkaną kobietę pytamy o nabiał. Owszem ma jajka. Najlepsze w całej wsi. Po nie aż z Sanoka przyjeżdżają. No cóż, świat nie jest wcale taki wielki - my też przyjechaliśmy z Sanoka. Transakcja dochodzi do skutku chociaż cena jajek nie jest niska. To z powodu lisa. Nam zachciało się jajecznicy z wiejskich jajek, Nikicie - Chytruskowi zaś chłopskich kur. Jeszcze sklep, zakupy i obowiązkowe piwo w sąsiedniej knajpce pite szybko z niedomytego kufla. Teraz możemy już wracać.

Dzień trzeci


Rano wstajemy "skoro świt" o 9 godzinie. Jest pochmurno, ponuro. Słońca nie ma nawet na lekarstwo. W ciągu nocy pogoda raptownie się zmieniła. Kotlinka Ruchlina jest odcięta od świata przez otaczające góry, ale zwiastuny pogodowych zmian widać na niebie. Na horyzoncie wokół zbliżają się czarne, burzowe chmury.
Na śniadanie jajecznica równie smaczna jak ta wieczorna. Postanawiamy przeczekać na miejscu. Może coś się wyklaruje. Miron wyprowadza psa. Jest okazja pogadać.
Z rozmowy wyłania się sylwetka trzydziestoparę letniego mężczyzny, który doświadczył transformacji ustrojowych, narodzin państwa. Dużo i często mówi o wojsku. Służył w "krasnej armii" w nowoczesnych, dobrze wyposażonych jednostkach rakietowych. Pociąg z rakietami poruszał się po rozległych terenach środkowej Rosji. Rakiety były wycelowane na środkową Europę. Nie rozstrząsamy problemu "po co" ze względu na ewentualne różnice w pojmowaniu doktryny ataku i koniecznej obrony, wojny sprawiedliwej i tym podobnych reliktów minionej epoki. W jednostce Mirona jak w całej armii była międzynarodówka: 3 Ukraińców i 18 innych nacji. Wszyscy lepiej lub gorzej mówili po rosyjsku i to był jedyny język, w którym mogli się dogadać: kadra oficerska i szara brać sołdacka. Najczęściej używano mocnych, niecenzurowalnych słów. To pozostało mu do dzisiaj. Najlepiej przeklina w tym właśnie języku. Dosłużył się stopnia starszego sierżanta. Po wojsku "ciepła" posadka na lwowskim lotnisku. Naprawia tam katapulty rosyjskich myśliwców. To najszczęśliwszy okres jego życiu. Wspomina go z rozrzewnieniem jako okres szczęśliwości i dobrobytu: dobra praca, dużo pieniędzy, żadnych obowiązków i paczka przyjaciół, z którymi wyjeżdżał co niedziela na suto zakrapiane wycieczki. Alkohol to częsty motyw w jego opowieści.
- U was gości częstują kawą i herbatą. U nas wódką lub bimbrem. Czy to spotkanie rodzinne, w gronie kolegów, czy służbowe bez niego się nie obejdzie. Pije się dużo i przy każdej okazji.
- Miron, jak to leci: "Mnohoje lita...".
Nie zaśpiewał, bo nie było "kompanii". Ale zrewanżował się anegdotką o ludziach, którzy po suto zakrapianej stypie na pogrzebie zaśpiewali "Sto lat", bo to ta sama melodia, tylko słowa różne. Na lotnisku poznaje przyszłą żonę. O dziwo na jej temat, na temat swoich dzieci nie chce mówić. Tylko Kubie pokazał zdjęcia żony i swoich pociech.
Dziwne to, ale prawdziwe. To ukraińskie pokolenie wychowane na sowiecką modłę nie ceni sobie najbliższej rodziny. Jakieś więzi istnieją z rodzicami. Żona, dzieci są na drugim planie. Ta hierarcha wartości dziwi, ale też tłumaczy upadek wartości małżeństwa, zastraszającą liczbę rozwodów.
Pozory statkowania się przyniosła rozpoczęta budowa domu. Wydawało się, że ten okres stabilizacji będzie trwał wiecznie, ale wielkimi krokami zbliżały się zmiany. Żył "idea fix" wyjazdu za "wielką wodę", do kraju dobrobytu, gdzie dolary leżą na ulicy. Ma tam krewnych. Myśl o Ameryce upajała go. Miał jeszcze pieniądze (te na budowę domu), ale zabrakło odwagi. Pozostał. Podjął intratną pracę w zagranicznej firmie. Miesięczny zarobek w wysokości 500...600 hrywien to było bardzo dużo jak na ówczesne warunki. Wróciły dobre dni, ale już na krótko. Mógł skończyć budowę, ale nie zrobił tego. Pieniędzy ubywało, dom stał niewykończony. Jego małżeństwo jakby również było niedokończone. Mieszkali oddzielnie u swoich rodziców. Soboty spędzali wspólnie. Pojawiły się dzieci. Zdecydował się na wyjazd do Polski. Spodobało mu się tu. Chce żyć jak Polak; mieć samochód, telefon komórkowy.
- Miron, ale żeby żyć jak Polak musisz też pracować jak Polak, - to studzi jego zapał.
Jego ojciec pochodzi stąd. Został wysiedlony w 47 roku. Matka zaś gdzieś z Syberii - mało o niej mówi.
- Miron, to kto ty jesteś?
- Chciałbym żyć jak Polak, ale jestem Ukraińcem. Tam moje miejsce.
- Przecież twój ojciec jest stąd, tutejszy. Chodził do tej cerkwi, tu są twoje korzenie. Tu masz przeszłość, historię. Tam jest pustka. Wcześniej was tam nie było.
Milczy, zastanawia się. Za to z ożywieniem mówi o teraźniejszości. Krytykuje Kuczmę, chwali narodowców. Z przerażeniem mówi o katastrofie lotniczej we Lwowie chociaż informacje ma tylko z polskiego radia, telewizji. To jest jego świat, te realia zna.
Ta rozmowa nie napawa optymizmem.

Ej Żernico, Żernico... uroczaś ty, cicha i spokojna. Wypiękniałaś ostatnio, wyładniałaś odsłaniając lico, ale szczęścia do ludzi to nie masz. Tych, którzy tu byli, już nie ma. Znikają po nich ostatnie ślady. Ci, którzy tu są, to jakby ich nie było. Najchętniej sprzedaliby cię za piwo i tanie wino. Ci, którzy zaś mogliby tu być - nie są tego warci.

md


Żernica, sierpień 2002

 

email6.gif (3506 bytes)Uwagi do Webmastera

Powrót